Plan był prosty:
„W styczniu lecimy na miesiąc do Indii.
Zaczynamy od Delhi, następnie Amritsar, Varanasi, Khajuraho, Agra, Jajpur,
Jodhpur, Jaisalmer, Bikaner i kończymy w Mumbaju. Między poszczególnymi
miastami przemieszczamy się koleją, ewentualnie wynajmujemy samochód. Noclegi
ogarniamy na miejscu. Stołujemy się na mieście. By dotrzeć do atrakcji
turystycznych, korzystamy z komunikacji miejskiej i nóg własnych. Rzeczy zabieramy
mało. Gotówki zabieramy dużo.”
Taki był plan, nawet całkiem dobry, ale jak
wiadomo - nie ma planów idealnych...
„ w styczniu”
W kwietniu w Indiach zaczynają się upały, w
czerwcu monsuny, a od listopada w górach leży śnieg. I tak źle, i tak niedobrze.
Co prawda nie straszny nam deszcz ani ulewa, a ciepełko to nawet bardzo lubimy,
jednak nie chodzi o to, aby wyjechać na wakacje moknąć, ani chować się po
klimatyzowanych pomieszczeniach. Tak więc od kwietnia do listopada – odpada. Za
to, w trakcie pierwszego wyjazdu do Indii, nie rzucimy się od razu na Himalaje
(w przenośni i dosłownie), czyli śnieg w górach nie jest przeszkodą, a więc
jedziemy gdzieś między grudniem a marcem. W grudniu są święta, luty i marzec to
szczyt sezonu. Pozostaje styczeń. Bez deszczu, bez upału i bez tłumu – podobno
najlepszy miesiąc, aby zwiedzać Indie. Tak mówili znajomi, tak radził też
internet. A poza tym - tylko w styczniu mogliśmy oboje wziąć urlop na cały
miesiąc :P.
Byłam w Indiach tylko w styczniu, więc nie
mam porównania, czy jest to faktycznie najlepszy miesiąc do zwiedzania czy nie.
Wiem za to, że jest na pewno najzimniejszy. Gdybym miała wybierać – Delhi i
Amritsar (w dzień 14-15 stopni i przelotne deszcze, w nocy przymrozki)
wolałabym zwiedzać przy zdecydowanie lepszej pogodzie, a co za tym idzie – gdy
następnym razem będę planować wyjazd w te rejony Indii (stany takie jak
Harjana, Punjab czy Himachal Pradesh), wyceluję raczej w listopad, grudzień,
luty lub marzec, a może nawet kwiecień.
Jednak zawsze coś za coś. W pierwszej połowie
stycznia, w północnych Indiach występują bardzo klimatyczne, gęste mgły. Nam
udało się je oglądać w Delhi i Agrze. To niepowtarzalne zjawisko ukazuje
zupełnie inne niż stereotypowe (słoneczne i kolorowe) oblicze tego kraju -
tajemnicze i trochę mroczne. A gdyby nie styczeń – nie byłoby mgieł.
Zdecydowanie pogodniej i przyjemniej było w
Uttar Pradesh (Varanasi, Agra) i Rajasthanie (Jaipur, Jodhpur, Jaisalmer). Dni
były słoneczne, a temperatura wynosiła nieco ponad 20 stopni. Noce również nie
były już ani tak bardzo chłodne, ani wilgotne. Zasadniczo, dla tych, którzy nie
przepadają za upałami, oraz dla tych, którzy stawiają raczej na aktywny
odpoczynek i zwiedzanie, niż plażing i smażing – pogoda była wręcz wymarzona.
Nie znaczy to jednak, że w grudniu czy lutym nie byłoby równie dobrze – ot,
może minimalnie cieplej. Co innego Mumbai – tam mieliśmy uczciwe, słoneczne,
upalne Indie (około 30 stopni w dzień i 20 stopni w nocy), dokładnie takie, jak
w naszych wyobrażeniach. Dla nas – ciepłolubnych stworzeń – idealnie. Biorąc
jednak pod uwagę fakt, że (patrząc z północy na południe) Mumbai leży dopiero w
połowie Indii, a styczeń jest najzimniejszym miesiącem w roku (w końcu to
środek zimy) – nie chcę sobie nawet wyobrażać, jakich temperatur można
uświadczyć na południu Indii w lecie. Pomimo dużej tolerancji na upały i
słabości do wygrzewania się, Mumbai był już wystarczająco ciepły, nie potrzeba
więcej. Tak więc, jeśli miałabym zwiedzać w Indiach cokolwiek na podobnej
szerokości geograficznej (a wszystko, co znajduje się jeszcze dalej na południe
– tym bardziej) - to tylko w styczniu!
„lecimy”
Hym... jeśli tylko znajdzie się ktoś, kto
wskaże mi inne, równie dobre rozwiązanie dotarcia z Polski do Indii droga
lądową lub morską, bez poświęcenia na to całego urlopu – to ja pierwsza porzucę
latanie. Niestety, na razie nikt taki się nie zjawił, więc nie pozostaje mi nic
innego, jak tylko zaciskać zęby i wsiadać to tych skrzydlatych mechanicznych
potworów...
Lot jak lot – bez znaczenia Delhi, Lizbona
czy Nowy York. Jak się okazało, a czego można się było w sumie spodziewać, sam
lot do Azji środkowej, z technicznego punktu widzenia, nie różnił się niczym od
lotów wewnątrzeuropejskich czy transatlantyckich. Nie był ani mniej, ani
bardziej niebezpieczny, podlegał dokładnie tym samym procedurom, a standardy
obsługi oraz komfort pasażerów były mocno zbliżone. I tylko samolot jakiś taki
większy. Również lotniska w Delhi i Mumbaju okazały się jakby znajome – nie
tylko nowoczesne i piękne architektonicznie (szczególnie Mumbai), lecz również
dobrze zorganizowane, intuicyjne, przewidywalne - wręcz „europejskie” z naszego
punktu widzenia.
Za to poznać obyczaje pasażerów podczas
takiego lotu – bezcenne. Nawet jak myślę o tym teraz, z perspektywy czasu, to
nadal twierdzę, ze to był kosmos, a lot niby tylko na inny kontynent. Już sam
boarding okazał się nie lada wyczynem. ...bo przecież w tym samolocie jest tyle
znajomych dokoła i z każdym trzeba zagadać, nikogo nie można pominąć – nie
wypada – to niegrzeczne. Ale że siadać na swoich miejscach trzeba? Że ruch się
tamuje? Że inni wsiąść nie mogą? Że jakiś start ma być i trzeba w trakcie niego
siedzieć i jeszcze pasy mieć zapięte? Nie no – spokojnie – po co te nerwy – po
co się spieszyć – poczeka. Są sprawy ważne i ważniejsze... Dopiero po
heroicznych, często wręcz desperackich („No ludzie, błagam Was, usiądźcie już.
Nie usiądziecie, to nie polecimy.”) zabiegach porządkowych załogi, licznych
namowach, groźbach i prośbach, udało się w końcu usadzić całe wesołe
towarzystwo i nawet zmusić do zapięcia pasów.
Nie trwało to jednak długo. Wystarczyło
tylko, że zgasła zielona ikonka, a kapitan ogłosił zakończenie procedury startu
- wszystko zaczęło się od nowa... i to ze zdwojoną siłą, bo przecież tyle czasu
się już zmarnowało... A obowiązki wzywają. Wizyty, spacery, spotkania,
pogaduszki... A potem rewizyty – koniecznie z rodziną. Przez samolot zaczęły
przetaczać się regularne wycieczki, wręcz całe pielgrzymki. Rzekł by człowiek
„istne wędrówki ludów”. A jak się człowiek z człowiekiem w podróży spotka – to
rodzą się nowe znajomości, co równa się – nowe wizyty...i tak w kółko. Nie
pomogło nawet zgaszenie w całym samolocie światła o drugiej w nocy. Impreza
trwała aż do czwartej, kiedy to ogłoszono, że szykujemy się do lądowania. A to
z kolei sygnał, że wszyscy powinni w końcu wrócić na swoje miejsca (niektórzy
to chyba w końcu pierwszy raz je zobaczyć)... ależ skąd, nie w locie do Indii.
Tam jest to sygnał, że kończy się czas na spełnienie swoich powinności
towarzyskich, więc trzeba przyśpieszyć, żeby na pewno ze wszystkim zdążyć, z
każdym porozmawiać, ewentualnie pójść do toalety... A w tym wszystkim obsługa –
załamana, zmordowana, sfrustrowana, bezskutecznie próbująca okiełznać
pasażerów. W końcu, zrezygnowany po całym locie steward, oświadczył „Proszę
Państwa, za 7 minut lądujemy. Byłoby lepiej dla Waszego bezpieczeństwa,
gdybyście mieli wtedy zapięte pasy”, po czym usiadł na swoim miejscu, zapiął
swój pas i przestał się już w ogóle przejmować toczącym się dalej w najlepsze
życiem na pokładzie. Powrót wyglądał bardzo podobnie, tyle tylko, że już mniej
raził, bo po miesiącu w Indiach człowiek więcej rozumie i takie zachowanie
przestaje dziwić...
„na miesiąc”
Indie są duże, więc jest co oglądać, a bilety
lotnicze drogie, więc trzeba je dobrze wykorzystać. Wniosek nasuwa się jeden –
warto do Indii polecieć na dłużej. Po pierwsze dlatego, aby mieć szansę nie
tylko liznąć trochę po wierzchu, ale naprawdę „coś” zobaczyć, choć fragment
tego, co oferują. Po drugie, aby zrekompensować sobie koszt biletów - skoro już
za nie płacić, to wykorzystać fakt znalezienia się w Indiach do cna – spędzić
tam jak najwięcej czasu. Wyjazd na tydzień mijałby się z celem. I niewiele się
zobaczy, i dużo wyda. Z drugiej jednak strony, ograniczeni byliśmy zarówno długością
urlopu, jak i budżetem, pojemnością plecaka oraz wytrzymałością fizyczną (nie
oszukujmy się – wakacje w naszym wydaniu to nie odpoczynek, tylko ciężka praca
w formie intensywnego zwiedzania). W końcu dochodził też aspekt emocjonalny –
jak długo można czerpać przyjemności z faktu bycia na wyjeździe, cieszyć się
nowym i nieznanym oraz rozkoszować faktem pozostawania poza domem, zanim stanie
się to uciążliwe, a wszystko, co w pierwszej chwili było zaletą, zacznie
przeszkadzać i drażnić.
Szacunkowo miesiąc czasu wydawał się dobrym
rozwiązaniem, idealnym wypośrodkowaniem między możliwościami finansowymi,
potrzebami fizycznymi i oczekiwaniami duchowymi. Nie za krótko, aby nie czuć
niedosytu, i nie za długo, aby nie mieć dosyć i marzyć już tylko o powrocie.
Z perspektywy czasu z dumą mogę stwierdzić,
iż założenia były słuszne, a długość pobytu w Indiach odpowiednia. Tym samym
ten element planu sprawdził się w praktyce w 100%. Punkt dla nas. Planując
kolejne tego typu wyjazdy na pewno skorzystamy z tego doświadczenia i
zaplanujemy pobyt na podobny okres czasu.
„do Indii”
Powodów było wiele, od prozaicznie
ekonomicznych po wzniosłe ideologicznie. I każdy równie dobry. Bo tanio, bo
ciepło, bo kolorowo, bo orientalnie, bo mistycznie, bo egzotycznie... bo inaczej.
I takie też były nasze Indie – różnorodne,
zaskakujące, zachwycające... To była dobra decyzja. Zdecydowanie najbardziej
udana część planu :) (więcej na temat tego, czy warto lub nie warto pojechać do
Indii przeczytacie w poście „Kierunek Indie”).
cdn...
W Indiach nigdy nie byłam i powiem szczerze wcale mnie tam nie ciągnie. Wiele się nasłuchałam, że brudno, że śmierdzi, że ludzi jacyś tacy nie do końca... Nie żebym polegała na opiniach innych. Zawsze warto przekonać się na własnej skórze, ale jest tyle przepięknych miejsc w Polsce i na świecie, że jakoś mi nie po drodze.
OdpowiedzUsuńZ Indiami jedyny kontakt jaki miałam, to na lotnisku w Stambule w drodze do Bangkoku. Mianowicie będąc z wizytą w toalecie byłam świadkiem, jak panie hinduski myły się (całe!!!) w umywalkach. A że zazwyczaj ich kończyny są mocno pokolorowane, tak i mocno pokolorowana była cała łazienka. Trochę mnie to zszokowało, ale bardzo pasuje do Twojego opisu tej kultury (bądź jej braku, z punktu widzenia europejczyka) :)
Pozdrawiam!
My też przed wyjazdem bardzo dużo słyszeliśmy, jak to tam jest brudno, śmierdząco i nieprzyjemnie. Szczury i karaluch miały nas zjeść żywcem. Na szczęście my nie z tych, co tak łatwo wierzą we wszystko co usłyszą - postanowiliśmy to sprawdzić. I tu czekało nas bardzo miłe zaskoczenie. Nie było sterylnie, ale było w porządku. Nie śmierdziało. Było przyjemnie.
UsuńW Indiach w większości łazienek jest możliwośc umycia się. Myślę więc, że brak takiej możliwości na lonisku był dla mieszkańców Indii równie dużym zaskoczeniem, jak dla nas to, że myja się w umywalce. :)
A ich zachowanie - nigdy, nawet przez chwilę nie pomyślam, że to brak kultury. Ale tak - jest to zupełnie inna kultura - dla "europejczyków" często niezrozumiała, ale to nie daje nam prawa do negowania jej.
I dla nas Indie to wciąż śpiew przyszłości. Mam nadzieję, że za jakiś czas będziemy mogli wymienić się przeżyciami.
OdpowiedzUsuńNasze Szlaki pozdrawiają !