Część II (Oia, Perissa, Athinios, Atlantyda)
Oia
Oia
praktycznie od początku swojego istnienia związana była z ludźmi morza –
rybakami, marynarzami, kapitanami statków. Na jej niewątpliwą urodę wpłynęła
zwłaszcza obecność tych ostatnich, oraz nie ukrywajmy - ich pieniądze. Stawiali
oni sobie bardzo bogate wille, obecnie często wykorzystywane jako klimatyczne,
luksusowe hotele. Mniej zamożna część społeczeństwa starała się jednak w miarę
możliwości utrzymać domy w podobnym stylu, co zaowocowało dość spójnym wyglądam
całego miasta. Odstawały od niego tylko tzw. iposkafy. Były to domy
najbiedniejszych mieszkańców, wykute bezpośrednio w miękkiej skale. Także dziś rzucają
się w oczy pomiędzy charakterystyczną biało-niebieską zabudową Oii.
Dzięki
swojemu wyjątkowemu wyglądowi Oia jest bardzo wdzięcznym obiektem dla
fotografów. Wystarczy spojrzeć na katalog wakacyjny dowolnego biura podróży, a
na pewno znajdziemy w nim zdjęcia właśnie z tego miasteczka (nierzadko
reklamujące zupełnie inne miejsca). Poza fotografami przyciąga także malarzy,
rzeźbiarzy i inne artystyczne dusze, co wyraźnie widać w trakcie spaceru
krętymi, wąskimi uliczkami (kultura i sztuka wychodzą turyście tak bardzo
naprzeciw, że czasem trzeba się między nimi dosłownie przeciskać).
Jednym
z takich fotograficzno-turystycznych fenomenów Oii jest kościół pod wezwaniem św.
Mikołaja – patrona marynarzy, rybaków, a także – uwaga – prostytutek (tak, to
ten sam co biega kominami z wielkim workiem – zupełnie nie rozumiem czemu ten ostatni
patronat jest zwykle pomijany, skoro w obu wypadkach chodzi o dawanie). Komu
byśmy nie pokazywali zdjęcia wspomnianego kościoła słyszymy „O, już to gdzieś
widziałem!”. Szkoda tylko, że dotyczy to kopuły i dzwonnicy – chyba najczęściej
fotografowanych obiektów na całej wyspie. Od frontu kościół pozostaje zwykle
nierozpoznawalny, mimo całkiem ciekawego, oryginalnego wyglądu.
Kolejną z większych atrakcji miasteczka jest następny
kościół - Panagia Platsani. Popularne miejsce zarówno wśród wycieczek, jak i
par – zwłaszcza azjatyckich – które przyjeżdżają robić sobie przed nim zdjęcia
w ślubnych strojach (i wcale nie przeszkadza im fakt, że sam ślub odbył się
tysiące kilometrów dalej, w Tokio czy Seulu, ponadto zwykle w ramach innego
wyznania).
Historia samego kościoła też jest
dość ciekawa. Do trzęsienia ziemi, które w 1956 roku zniszczyło go niemal
całkowicie, stał sobie na skraju ówczesnej osady. Gdy przyszło do jego odbudowy
wybrano jednak dla niego nową lokalizację, w której znajduje się obecnie. Czemu?
Krążą dwie wersje wydarzeń. Pierwsza – prozaiczna – po analizach geologicznych
wybrano miejsce bardziej odpowiednie pod względem odporności na ruchy
tektoniczne. Druga jest nieco dłuższa. Po zniszczeniu kościoła zaginął
znajdujący się w nim obraz Matki Boskiej. Pewnego razu, w trakcie połowu,
odnalazł go w swej sieci jeden z miejscowych rybaków. Wydobyty z wody obraz, w
asyście wiernych oraz duchownych trafił z powrotem na swoje miejsce w zburzonym
kościele. Następnego dnia rano okazało się jednak, że w niewyjaśniony sposób
zniknął. Pojawił się za to na jednym z miejskich placów. Ponownie trafił do
starego kościoła, po czym kolejnej nocy znów zniknął, a rano odnalazł się dokładnie
w tym samym miejscu. Skoro przy nowej lokalizacji upierała się sama Siła Wyższa,
czy mądrze było się kłócić?
Kościół ten jest więc zabytkiem
mniej więcej takim samym, jak warszawska starówka (chociaż Zamek Królewski
odbudowano przynajmniej w tym samym miejscu). Ruiny pełnią jednak ważną funkcję
do dziś.
Wieczorem, kiedy słońce zaczyna
powoli snuć się w stronę horyzontu, pierwsi turyści fotoamatorzy już trzymają
upatrzone pozycje. W większości znajduję się one właśnie na murach jakie
pozostały po pierwotnym kościele. Mimo, że do zachodu słońca jeszcze dobrze
ponad godzina, tłum gęstnieje i za parę chwil nie będzie gdzie postawić nawet
stopy. W trakcie samego zachodu, tłumnie oblegane są już nie tylko ruiny, ale
także praktycznie każdy fragment ulicy, murku, a nawet dachu (ku dość wątpliwej
radości gospodarzy), z którego choć trochę widać zjawisko (a warto przypomnieć,
że nie byliśmy w szczycie sezonu). Właśnie zjawisko. Słońce zachodzi w każdym
miejscu świata, a z jakiegoś powodu tłum ludzi niemalże bije się o miejsce na
kilkuset metrach kwadratowych. Widok jaki oferuje Oia w momencie w którym
słońce chowa się za horyzontem jest istnym zjawiskiem. Charakterystyczne białe
dotychczas domy stają się różowo-fioletowe, niebo robi się intensywnie
pomarańczowe, a widok miasta schodzącego zboczem niemal do samego morza, z
górującymi nad nim wiatrakami, tylko dopełnia perfekcyjnej całości. Aż dziwne,
że nigdy nie uwiecznił tego choćby Claude Monet – daleko wszak nie miał (za to
bardzo chętnie, mniej lub bardziej udanie, zajęli się tematem twórcy lokalni).
Nic dziwnego natomiast, że pokoje hotelowe i rezydencje oferujące możliwość
podziwiania tego widoku z własnych okien bądź tarasów, utrzymują ceny na abstrakcyjnie
wysokim poziomie. Pomimo to rezerwacje i tak trzeba robić z olbrzymim wręcz
wyprzedzeniem.
Przyszedł jednak koniec tego cudu
natury. Słońce zaszło, a tłum został. Co więcej tłum w dużej mierze
zamiejscowy. I tu kolejny raz pozytywnie zaskoczył nas lokalny przewoźnik.
Kiedy już niemal niesieni falą turystów pędzących na ostatni autobus (w którym
oczywiście każdy chciał się zmieścić), dotarliśmy do przystanku ujrzeliśmy…
może nie morze autobusów, ale przynajmniej całkiem pokaźne stadko. Grzecznie
czekały jeden za drugim, trzeci obok czwartego, piaty nad szóstym (no dobrze, z
tym ostatnim trochę mnie poniosło), aż cały tłum przeleje się do ich wnętrza i
będą mogły rozjechać się, każdy w swoją stronę. Dla wszystkich starczyło
miejsca, nie ważne gdzie jechali. Nikt nie został. Można? Można.
Wróciliśmy więc do Thiry, i tak
końca dobiegł nasz pierwszy dzień na Santorini. Dobrze, że mimo późnej pory na
głównej ulicy nie trzeba było długo szukać kolacji. Zasadniczo, to trzeba było
się odganiać od tych którzy nam tę kolację oferowali… A w trakcie posiłku można
było opracować plan na dzień następny.
Perissa
Plan
ten zasadniczo ograniczał się do tego, co ze sobą zrobić przed południem, gdyż
później czekała nas już tylko wizyta w porcie i rejs w stronę Krety. Starając
się uniknąć muzeowstrętu, oraz uwzględniając fakt, że przed nami jeszcze
przynajmniej dwa duże minojskie pałace, oraz sporo innych starożytności,
postanowiliśmy nie nadwyrężać naszej tolerancji w tym zakresie. Jako że
poprzedni dzień miał dość napięty harmonogram, a pogoda wyraźnie zachęcała do
lenistwa oraz bliskiego spotkania ze słońcem, piaskiem, oraz wodą - wybraliśmy
plażę.
Plaż na
Santorini ogólnie nie brakuje. Tę w miejscowości Perissa wybraliśmy dlatego że…
czerwoną i białą już widzieliśmy, a ta miała być czarna. I Była. Wstęga
czarnego (po doświadczeniach z Red Beach nawet nie próbowaliśmy sprawdzać czy
gorącego) piasku ciągnie się wzdłuż całej miejscowości. Od Red i White Beach
różni się zresztą nie tylko kolorem – ma zupełnie inny klimat. Prawie
całkowicie zorganizowana, szczelnie otoczona Beach Barami, gdzie w sezonie
imprezy na plaży trwają do białego rana. Można by też rzec, że panuje na niej
dużo większa swoboda (szeroko rozumiana) niż na plaży czerwonej. Ciekawe czy
wynika to z większej ilości przestrzeni i mniejszego natłoku ludzi, czy też
zwyczajnie dzięki okolicznym hotelom, resortom oraz imprezowym barom przybywa
tu inny rodzaj turystów (nie dostrzegliśmy np. żadnej japońskiej wycieczki).
W
pobliżu Perissy (odległość dłuższego spaceru) znajduje się kolejne stanowisko
archeologiczne – ruiny antycznej Thiry. Wrócić można tą samą droga, albo wybrać
zejście do sąsiedniej Kamari. Jeśli komuś wciąż mało tego typu atrakcji - można
obejrzeć. My sobie darowaliśmy.
Na
koniec ciekawostka – z pomiędzy tych wszystkich barów (gdzie jak domniemamy
sprzedaje się także – uwaga – alkohol) wystaje kopuła niewielkiego kościoła. I
jakoś nikt nie liczy w metrach odległości od baru do świętego przybytku, nie
podnosi larum o deprawowanie owieczek, itd., itp. Nie sieje także zgorszenia turystka
opalająca się topless przed samym prawie kościółkiem. A więc może pokojowo
koegzystować strefa cielesna z duchową? Może. A w Polsce? Wolę nawet nie
myśleć…
Pomimo,
że nasza droga z Perissy do portu w Athinios prowadziła ponownie przez Thirę,
dzięki niewielkim odległościom nie wydawało się to ani trochę uciążliwe. Miało
nawet swoje plusy – mogliśmy się spokojne przeorganizować z trybu plażowego na
tryb podróżny (aaaa…. Jak zmyć ten czarny piasek?!).
Athinios
Podczas
gdy wielkie turystyczne cruisery pozostają na redzie wewnątrz zatoki (pasażerów
do Starego Portu w Thirze transportują mniejsze łodzie), port w Athinios
obsługuje cały ruch transportowy, pasażerski i samochodowy. Niewiele ma on do
zaoferowania jeśli chodzi o walory estetyczne – betonowe nabrzeże i ciągnącą
się wzdłuż niego falę punktów gastronomicznych, w porywach wypożyczalnie
samochodów. Nie da się mu natomiast nic zarzucić jeśli chodzi o liczbę
połączeń. Dostać się można z niego zarówno do Aten (Pireusu), na Kretę, jak i
na sporą część mniejszych wysp należących do Grecji.
A teraz
będzie o tym co nas ominęło na początku. Jak już pisałem nie mieliśmy okazji
obejrzeć spektakularnego wpłynięcia do wnętrza kaldery, liczyliśmy więc na
zapierające dech w piersiach widoki opuszczając wyspę. No i muszę przyznać, że
pomimo iż zwiedzanie wyspy mieliśmy za sobą, wiedzieliśmy, że faktycznie jest
urokliwa, to wypłynięcie z archipelagu zrobiło na nas wrażenie. Tak więc
zachęcamy - o ile będziecie mieli taką możliwość, spróbujcie przebyć morzem
drogę przynajmniej w jedną stronę (całkiem od siebie – na dużych promach i
SeaJetach nie buja aż tak bardzo, żeby nie było warto spróbować).
Tym
sposobem opuściliśmy Santorini. Mimo, że zwykle nie przepadam za przesadnie
turystycznymi miejscami, tę wyspę naprawdę warto zobaczyć. Dosłownie –
zobaczyć. Przybyć, zwiedzić, wybyć. Nie wyobrażam sobie spędzenia na niej dwóch
tygodni wakacji, ale dwa, może trzy dni naprawdę warto jej poświęcić. Jest
klasycznie piękna (a zdjęć będą Wam zazdrościć znajomi i teściowa). Ale jest
już za nami. A przed nami Kreta.
Santorini, Platon, i
sprawa Atlantydy
Na koniec ciekawostka. Atlantyda – mityczny kontynent,
potężne państwo, którego wysokorozwiniętą cywilizację pochłonęły morskie
fale. Po raz pierwszy opisana przez
Platona – żyjącego na przełomie V i IV wieku p.n.e., ateńskiego filozofa i
polityka, ucznia niemniej znanego Sokratesa. Mimo iż dziś panuje już powszechne
przekonanie, że historia Atlantydy służyła Platonowi głównie do prezentacji
swoich politycznych idei, nie brakuje ludzi wciąż wierzących w jej realne
istnienie i poświęcających się poszukiwaniu jej zatopionych (i nie tylko) ruin.
Lokalizują ją oni w wielu punktach na Morzu Śródziemnym, na Atlantyku (okolice
wyspy Madera), a także w tak egzotycznych miejscach jak Hiszpania czy boliwijskie
Andy (no jak na tej wysokości ich zalało, to ja nie pytam o resztę świata…). Podejrzeniami
o skrywanie ruin mitycznej cywilizacji oberwało się nawet Antarktydzie.
A co było najbardziej
prawdopodobną inspiracją Platona? Do niedawna uważano za nią właśnie Santorini.
Wulkan, który stanowił de facto wyspę eksplodował około 1627 roku p.n.e.
niszcząc ją niemal doszczętnie, a środkowa jej część zapadła się pod
powierzchnię wody (tworząc charakterystyczną, istniejącą do dziś Kalderę).
Kandydat potencjalnie idealny - katastrofa, zatonięcie – wszystko pasuje. Ale jednak nie do końca. Platon opisywał
Atlantydę jako ląd olbrzymi, wielkości Libii i Azji razem, co nawet
uwzględniając brak pojęcia autora o geografii Azji sugeruje wyspę dość dużą.
Santorini taką nie jest, i nie była także przed eksplozją. Ciężko sobie też
wyobrazić, aby wyspa o takim potencjale ludnościowym i gospodarczym była w
stanie prowadzić z Atenami wieloletnie wojny (albo wojny w ogóle). Mało
prawdopodobne jest także, aby katastrofa na małej, mimo wszystko
prowincjonalnej wyspie, doprowadziła do
upadku całej cywilizacji. Co zatem zostaje. Sąsiednia Kreta. Archeolodzy
badający pałace kultury minojskiej – najwyżej rozwiniętej w tym czasie
cywilizacji – zauważyli, że nie tylko zostały one zniszczone przez trzęsienie
ziemi, ale odkryli także na ich dachach… błoto, prawdopodobnie popowodziowe.
Skąd się wzięło na dachach pałaców, które miewały nawet pięć pięter wysokości,
i zwykle budowano je na wzniesieniach? Otóż ten sam wybuch który zatopił
centralną część Santorini, wywołał także trzęsienie ziemi, następstwem którego była
najprawdopodobniej gigantyczna fala tsunami (zjawisko odnotowywane w rejonach
aktywnych sejsmicznie również dziś). Zalała ona Kretę pokrywając wspomnianym
błotnym osadem (powstałym w wyniku wymieszania wody morskiej z masami
opadającego pyłu wulkanicznego). Mamy zatem wielką (jak na ówczesne standardy)
wyspę, zdolną do rywalizacji politycznej i militarnej z samymi Atenami. Mamy
również wyspę pochłoniętą (choć tylko chwilowo) przez morskie fale. W końcu,
mamy także cywilizację minojską, znacznie przewyższającą kulturowo i
technologicznie miasta Grecji lądowej, a której głównym ośrodkiem była właśnie
Kreta, zniszczoną przez katastrofy naturalne. Czy mogła wyjść z tego legenda o
Atlantydzie?
Komentarze
Prześlij komentarz