Matala
„Today is life. Tomorrow never comes.” – taki napis zwykle
wita ludzi przybywających do Matali. Nas pewnie też by przywitał, gdybyśmy nie
musieli się do niego przebić przez gigantyczny, zaimprowizowany parking, tłum
ludzi oraz alejki pełne festiwalowych stoisk z absolutnie wszystkim.
Jeśli w bardzo turystycznej miejscowości (a taką bez
wątpienia jest Matala) na blisko miesiąc
przed sezonem nie można znaleźć miejsca do spania, to wiedz, że coś się dzieje.
Znalezienie odpowiedzi „co” okazało się łatwiejsze, niż można by przypuszczać.
Stronę hipisowskiego festiwalu zaproponował nam Facebook (ciekawe skąd wiedział
gdzie szukamy noclegu – Google mu doniosło?).
Matala Beach Festival – bo o to wydarzenie właśnie chodzi,
ma już kilkuletnią historię. Nie jest to może festiwal w Glastonbury, nie
ociera się też o rozmiary naszego rodzimego Przystanku Woodstock (o oryginalnym
nawet nie wspominając) ale na trzy dni przyciąga do tego małego miasteczka
całkiem pokaźną grupę ludzi (a samą plażę i okoliczne pola zamienia w
gigantyczny camping). Przybywają głównie osoby młode, w wieku szkolnym i
studenckim, ale nie brak też prawdziwych weteranów ruchu hipisowskiego, którzy Jimiego Hendrixa i Janis Joplin mogli słuchać
jeszcze na żywo. Na rozstawionej na
plaży scenie nie uświadczycie wprawdzie gwiazd światowego formatu (choć coś mi
mówi, że Justin Bieber i tak by się tu nie sprzedał), ale trzeba przyznać, że muzycy
wykonujący covery artystów ery dzwonów i LSD, robią to zwykle naprawdę dobrze
(przynajmniej nam się podobało).
A czemu festiwal odbywa się akurat tu gdzie się odbywa? Żeby
odpowiedzieć na to pytanie trzeba na chwilę wrócić do lokalnej historii. W
latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy Matala była jeszcze małą
rybacką wioską, o której mało kto słyszał, pielgrzymowali tu hipisi z niemal całej
Europy, a czasem nawet zza oceanu (w tym takie późniejsze sławy jak Joni
Mitchell, która uwieczni swój tutejszy pobyt w piosence „Carey”).
Stworzyli oni niewielką komunę zamieszkującą wykute w okolicznym klifie groty
(zupełnie nie przejmując się ich wcześniejszą grobową funkcją) i zajmującą się
swoim normalnym hipisowskim żywotem. Sielanka trwała do lat osiemdziesiątych,
kiedy miejscowa ludność miała już dość tego ich „normalnego”, spokojnego życia
i pod przywództwem lokalnych władz kościelnych, oraz przy wydatnym wsparciu
rządzącej ówcześnie w Grecji wojskowej junty, przepędzili dzikich mieszkańców
(Serio? Czy niechęć do pracy, wolny seks oraz zamiłowanie do LSD i marihuany mogły
komuś przeszkadzać?). Minęło jednak trzydzieści lat, czasy się zmieniły, i ktoś
wymyślił, że w sumie to można by na tym nieźle zarobić (i nie ujmując nic
greckiej przedsiębiorczości – był to niemiecki ex-hipis). Tak powstała idea
festiwalu, któremu z czasem udało się przekroczyć swą popularnością granice nie
tylko Krety ale i Grecji.
Ale nie samym festiwalem Matala żyje. Gdy ucichnie muzyka, a
na piasku nie ma już śladu po scenie i setkach namiotów, wciąż pozostają spore
rzesze turystów. Matala bowiem z rybackiej wioski wyrosła na całkiem
atrakcyjny (i popularny) nadmorski kurort. Oferuje nowoczesną infrastrukturę
hotelową, ładną, piaszczystą (i dość luźną obyczajowo) plażę, sporo pubów i
klubów otwartych niemal (i nie tylko „niemal”) całą noc. To z kolei przyciąga
do Matali w dużej mierze ludzi młodych, oczekujących rozrywki nie tylko na
plażowym leżaku (ot, taka mała lokalna Ibiza). Warto o tym pamiętać, jeśli ktoś
szuka cichego i spokojnego miejsca na urlop z dziećmi.
Najbardziej charakterystyczną atrakcją Matali jest klif,
podziurawiony grotami niczym szwajcarski ser. Wydrążono je jeszcze w neolicie, ale
nie do końca wiadomo po co (w jaskiniach już wtedy zwykle nie mieszkano).
Wiadomo natomiast, że na początku naszej ery, w okresie okupacji Krety przez Rzymian
(gdy Matala przeżywała swoje pięć minut jako główny port Gortyny – ówczesnej
stolicy wyspy) wykorzystywano je jako grobowe katakumby. O ich wykorzystaniu w XX, jako hipi-hostelu,
już wspominałem. A zresztą – nawet gdyby chcieli wtedy wynająć legalne miejsca
noclegowe – Matala ich zwyczajnie nie oferowała. W ogóle niewiele oferowała –
np. jedyny telefon w jedynym sklepie. Dziś klif otoczony jest siatką, a turyści
wpuszczani są od świtu do zmierzchu (po zmierzchu co poniektórzy wchodzą sobie sami kontynuując hipisowską
tradycję). Warto jednak wejść (legalnie!) choćby dla widoku jaki się z niego
roztacza.
Po przeciwnej (południowej) stronie Matali także mamy klif.
Nie jest on tak spektakularny (o ile w ogóle jest spektakularny), ale gdy przejdziemy
wiodącą po nim ścieżką, dotrzemy do jeszcze jednej plaży – tzw. „Red Beach”. W
niczym nie przypomina tej z Santorini (a już na pewno nie kolorem piasku), jest
mała, mniej zagospodarowana (jeden mały beach bar), ale większości ludzi nie
chce się wspinać (ach te 20 minut spaceru) więc zwykle jest dużo mniej
zaludniona. Tu należy się jeszcze jedna mała uwaga – Google Maps określa ją
jako „nudist beach” (kilka innych stron internetowych także). Informujemy na
wszelki wypadek, nam nie dane było sprawdzić J.
Na koniec wspomnę o jeszcze jednym dużym plusie zameldowania
się w Matali. Jest ona całkiem wygodnym punktem wypadowym do zwiedzania licznych
w tej części wyspy atrakcji – m.in. ruin Gortyny i pozostałości pałacu w
Faistos. Niedaleko znajduje się też Preveli (uparcie zwane „lokalizacją”) z
całkiem ciekawym kompleksem monastyrów oraz z Palm Beach – jedną z najbardziej
znanych plaż na Krecie.
Informacje praktyczne
Oficjalna strona festiwalu (póki co niestety tylko po
grecku, ale angielska wersja jest w trakcie przygotowywania) - http://www.matalabeachfestival.org
W trakcie festiwalu z co większych miejscowości (Heraklion,
Chania) odjeżdżają dodatkowe „festiwalowe” autobusy.
Jeśli ktoś chce sensowny cenowo nocleg pomiędzy czerwcem a
wrześniem powinien dokonać rezerwacji z DUŻYM wyprzedzeniem.
Komentarze
Prześlij komentarz