Kalamaki
Do Kalamaki trafiliśmy tylko dlatego, że znalezienie noclegu
w Matali było praktycznie niemożliwe (przynajmniej w akceptowalnym dla nas
zakresie cenowym). Wydawało się ono idealnym miejscem alternatywnym, oddalonym
od Matali o zaledwie 4-5 kilometrów. Niestety nie sprawdziliśmy (dobrze – ja
nie sprawdziłem), czy jest ono z Matalą w jakikolwiek sensowny sposób
skomunikowane. Kwestia była tym bardziej problematyczna, że drogę w linii
prostej blokuje potężna, wpadająca do morza góra (tak, dokładnie ta w której od
strony Matali wykuto groty). Rozwiązaniem problemu okazało się wypożyczenie
samochodu. Tym sposobem towarzyszem
naszej podróży, przynajmniej na jakiś czas, stał się wyjątkowy wehikuł do zadań
specjalnych – Fiat Panda.
Historia Kalamaki jest bardzo krótka. Opowiada o małej
rybackiej wiosce która w latach 80. zdecydowała się zostać Matalą. No, może nie
dosłownie, ale jej mieszkańcy patrząc na sukces turystyczny (i bez wątpienia
komercyjny) sąsiada zza góry postanowili uszczknąć także coś dla siebie (wszak
u nich piachu na plaże też nie brakowało). Rozpoczęły się poważne inwestycje,
prace budowlane ruszyły pełną parą. Przyszedł jednak kryzys,i po pięknym śnie o
luksusowym kurorcie pozostały jedynie sterczące pręty niedokończonych budów
oraz kilka knajpek na prowadzącym całkiem donikąd fragmencie promenady.
Czy to oznacza, że Kalamaki nie ma nic do zaoferowania?
Wręcz przeciwnie. Przede wszystkim spokój, jakiego w Matali nie uświadczymy i
to bez względu na obecność festiwalu (jest to kurort z założenia wybierany
przez dość rozrywkowych turystów). Ponadto, znajduje się tu szeroka, blisko
trzykilometrowa piaszczysta plaża (w zasadzie to trzy plaże,) której Matala
może swojemu mniej renomowanemu sąsiadowi tylko pozazdrościć. Co więcej,
zdecydowanie łatwiej na nich o miejsce, nawet w trakcie ścisłego sezonu
turystycznego.
Najbliżej, na wysokości Kalamaki oraz Nowej Kalamaki (szumne
określenie kilku ostatnio dostawionych domów) znajduje się plaża… Kalamaki.
Początkowo biegnie wzdłuż promenady w formie raczej zorganizowanej (można nawet
dostać drinka nie wstając z leżaka), z czasem (i to dość krótkim) staje się
coraz bardziej dzika. Oznacza to, że aż do plaży Kommos (o której za chwilę) nie
uświadczymy toalety, prysznica czy budki z gastronomią (tak więc wodę warto
zabrać). W zamian dostaniemy dużą piaszczystą przestrzeń z coraz mniejszą
ilością ludzi, porośniętą przy skraju dającymi nieco cienia drzewami (wśród których
czasem widać porozstawiane namioty). Idąc dalej na południe dotrzemy w końcu do
Kommos. Po co?
Plaża Kommos (Komos) słynie z przynajmniej dwóch rzeczy,
przy czym nie chodzi mi o żółty piasek i błękitną wodę (choć te oczywiście też
występują i trudno im coś zarzucić). Po pierwsze – plaża jest obszarem lęgowym
rzadkich wielkich żółwi (caretta caretta), po drugie – tuż przy plaży znajdują
się wykopaliska archeologiczne.
Więcej o samych żółwiach i ich gniazdowaniu dowiedzieliśmy się dzień wcześniej od
wolontariuszy Stowarzyszenia Ochrony Żółwi Morskich „Archelon”, którzy
rozstawili swoje stoisko w Matali, gdzieś między hipisowskimi (nie mylić z
hipsterskimi) koszulkami a drewnianą biżuterią. Żyją one zwykle w oceanach, w zasięgu
ciepłych prądów wodnych. Morze Śródziemne jest zaś jedynym basenem śródlądowym,
w którym nie tylko występują, ale jeszcze się rozmnażają (głównie na plażach
Turcji, Cypru i właśnie Krety). Dowiedzieliśmy się też, że duże są nie tylko z
nazwy – skorupa (tzw. karapaks) osiąga do półtora metra długości, a ich waga
przekracza sto kilogramów (według Wikipedii dochodzi nawet do pięciuset, ale
wolontariusze fundacji utrzymywali, że jednak zwykle bliżej tych stu). Jako
gatunek zagrożony objęte są całkowitą ochroną. To samo tyczy się gniazd, które
to „Archelon” odnajduje, oznacza, skrupulatnie liczy jaja i dba o to, by mogły w
miarę bezpiecznie dotrwać do wylęgu. Zabronione (pod karą bardzo wysokiej
grzywny) jest nie tylko niszczenie gadzich legowisk, ale również pomaganie
małym żółwikom w dotarciu z gniazda do morza. Ich pierwszy samodzielny pęd do
wody (jak „żółwi” by ten pęd nie był) jest bowiem niezwykle ważny dla ich
dalszego rozwoju.
Po lekcji biologii czas na powtórkę z historii. Tuż nad
plażą znajdują się bowiem ruiny minojskiego portu – prawdopodobnie powiązanego
gospodarczo z nieodległym kompleksem pałacowym w Fajstos. Od 1976 roku, kiedy
to ruszyły prace wykopaliskowe, archeologom nie udało się wprawdzie jednoznacznie określić nawet nazwy miasta (opisywane
przez Homera Amyklaion czy zwyczajnie Komos – dla odmiany przez jedno „m”),
odkopali jednak kilka fajnych rzeczy – np. pozostałości nabrzeża portowego (co
jest akurat dość rzadkim i ciekawym znaleziskiem). Niestety, w związku z tym,
że badania mają się dobrze i końca ich nie widać, stanowisko otoczone jest siatką,
wiec pospacerować wśród ruin nie można (ale warto co nieco pooglądać przez ogrodzenie).
Sama plaża też może się podobać - szeroka, piaszczysta, z
jedynym beach barem w okolicy. Dostępne są toalety i prysznic (nieco
improwizowany ale zawsze), a sezonowo rozstawia się bus z hot-dogami. Jako że
da się do niej dojechać samochodem, liczba wylegujących się na piasku jest już
nieco większa.
A co pomiędzy? Pisałem przecież o trzech plażach. A pomiędzy
znajduje się plaża Potamos (acz z tą najbardziej znaną Potamos łączy ją tylko
nazwa). Dzika, piaszczysta, ciężko określić gdzie się zaczyna i gdzie kończy.
Tak naprawdę wydziela się ją czasem jako osobną tylko ze względu na zamiłowanie
naturystów do akurat tego kawałka linii brzegowej. Zwykle jest na niej najmniej
ludzi (głównie dlatego, że tu samochodem dojechać się nie da) przez co możemy
ją polecić osobom, którym rozwrzeszczany tłum przeszkadza nieco bardziej, niż
widok golasa.
Na koniec jeszcze raz wróćmy do Kalamaki. Zwykle nie bawimy
się w TripAdvisora i nie polecamy restauracji, hosteli ani innych lokali
usługowych, ale tym razem zrobimy wyjątek. Gdy pierwszego wieczora ruszyliśmy
na wspominaną wcześniej promenadę, po części żeby pozwiedzać, po części żeby
znaleźć miejsce na kolację, naszą uwagę przykuła jedna z tawern. Zasadniczo nie
różniła się niczym od pozostałych – menu miała niemal identyczne , podobnie
ceny, o wyglądzie nie wspominając. Tylko ta była pełna, a pozostałe niemal
puste. Wiedzieni hasłem „może oni coś wiedzą” (bądź syndromem leminga)
zasiedliśmy w niej też my. Okazało się, że tajemnica jej sukcesu tkwi w jednej
osobie – Giorgosie, właścicielu lokalu. U niego naprawdę czuliśmy się jak
goście nie jak klienci. Giorgos znajdował chwilę, żeby z każdym chociaż chwilę
porozmawiać, z każdym napić się Raki (nie wiem tylko w jakim stanie kończył
pracę), a przy tym był zupełnie nienarzucający się. Poza tym okazał się byłym
żołnierzem elitarnej Morskiej Służby Poszukiwawczo-Ratowniczej, a obecnie
wyczynowym łowcą mieczników (zdjęcia z co większymi okazami zdobią absolutnie
wszystko). No i jeszcze wyczynowo pędzi wino, które gorąco polecamy (do
miecznika oczywiście).
Więcej atrakcji w Kalamaki znaleźć raczej ciężko
(ewentualnie pojedyncze lokale na promenadzie próbujące udawać puby bądź kluby),
ale to i tak chyba jedno z fajniejszych „przypadkowych” odkryć jakie nam się
zdarzyły w ostatnim czasie. A dzięki konieczności wypożyczenia Pandy nasza
mobilność zdecydowanie wzrosła, co oczywiście przełoży się na więcej wpisów.
Informacje praktyczne
Chcesz dotrzeć do Kalamaki? Wypożycz auto. Dalej jest już
prosto – z Matali drogą na Pitsidię (via Epar. Od. Gortinas – Matalon, a prościej – jedyna główna), i w tejże zjazd w lewo na Kalamaki.
Mniej więcej w połowie drogi z Matali do Pitsidii można
odbić w kierunku plaży Kommos.
Podobno w sezonie
kursuje regularny autobus do Kalamaki z Mires i Tymbaki, ale my go w czerwcu
nie uświadczyliśmy (za to Internet upiera się, że taki jest).
Komentarze
Prześlij komentarz