Tym razem będzie opowieść o wyspie Gramvousa (a właściwie
Imeria Gramvousa) z jej dość niezwykłą historią oraz rzut oka na piękne plaże błękitnej
laguny Balos. Miało być krótko – nie wyszło (złośliwi mogą dodać – „jak zwykle”
J ).
Gramvousa - twierdza
Gdy do brzegu wyspy przybija statek, wylewają się z niego
dwa strumienie ludzi. Pierwszy pędzi na plażę, podczas gdy drugi rozpoczyna
szturm na pozostałości górującej nad wyspą twierdzy. My, jak przystało na
eks-archeologów, wybraliśmy ten drugi, dlatego też od ruin zaczyna się nasza
opowieść.
Jak większość fortyfikacji obronnych w rejonie Krety, twierdzę na Gramvousie wybudowali
Wenecjanie. Prace budowlane rozpoczęto w 1579 roku, aby po pięciu latach
ukończyć jedną z nielicznych fortyfikacji, które realnie spełniły pokładane w
nich oczekiwania. Pomimo przejęcia w 1669 roku całej Krety przez wojska
imperium otomańskiego, trzy twierdze pozostały niezdobyte – Spinalonga, Souda
oraz właśnie Gramvousa. Całkiem skutecznie blokowały one przebiegające w
pobliżu szlaki morskie, będąc drzazgą w oku potężnego mocarstwa. Gramvousa nie
została zdobyta aż do 1691 roku (niektóre źródła podają 1692). Jednak również
wtedy jej mury nie runęły od ognia tureckich armat. Na ogromną łapówkę w zamian
za poddanie twierdzy skusił się dowodzący fortecą kapitan de la Giocca (legenda
głosi, że otrzymał w zamian pałac w Konstantynopolu, gdzie spędził resztę
swojego zdradzieckiego żywota).
W rękach tureckich forteca pozostawała przez blisko 140 lat.
W 1825 roku miało jednak miejsce zdarzenie dość niecodzienne. Około 300
Kreteńskich powstańców (z powstania, które na dobrą sprawę nawet nie wybuchło),
głównie zwyczajnych chłopów, pod dowództwem niejakiego Dimitriosa Kallergisa, w
przebraniu tureckich żołnierzy, wtargnęło do wnętrza twierdzy, spacyfikowało
stacjonujący tam kontyngent regularnego wojska i przejęło kontrolę nad fortem,
a tym samym nad całą wyspą.
Można odnieść wrażenie, że Turcy z jakiegoś powodu nie
śpieszyli się przesadnie z odbijaniem fortecy (może uznali ją za zbędną lub
przynajmniej umiarkowanie istotną). Kreteńczycy okupowali
więc twierdzę przez następne trzy lata (bo co mieli z nią zrobić?). Wtedy
wyszły też pewne minusy posiadania własnej twierdzy, do tego na środku
wielkiego nigdzie i otoczonej ze wszystkich stron wodą. Nie ma co jeść, nie ma
co pić (o innych dobrach doczesnych nie wspominając), a żyć jakoś trzeba.
Rozwiązanie tego problemu znaleziono dość szybko. Skaliste zatoki Gramvousy
stały się wkrótce schronieniem dla
dziesiątek łodzi pirackich. W teorii piraci (przepraszam – powstańcy) mieli
napadać na statki pod turecką banderą, w zamian za część łupów (w tym żywność i
produkty pierwszej potrzeby) wyspa oferowała im spokojną przystań, a w razie
potrzeby także zbrojną ochronę potężnych dział sterczących groźnie z murów
twierdzy. W praktyce jednak łupili tego, kto się akurat nawinął pod rękę (poza
okrętami tureckimi i egipskimi, równie chętnie statki europejskie). Łupili też
sporo, bo blisko trzytysięczna, dobrze zorganizowana społeczność (posiadająca
nawet kościół i szkołę) ma swoje potrzeby. Tak oto powstała najprawdziwsza
wyspa piratów, niczym z kart powieści przygodowych - europejski odpowiednik legendarnej
karaibskiej Tortugi.
Piracka sielanka trwała do 1828 roku, kiedy na początku
stycznia, świeżo wybrany gubernator Grecji wysłał na wyspę swojego
przedstawiciela w celu uregulowania stosunków z piratami. Gdyby jednak
mieszkańcy wyspy nie byli skorzy do rozmowy, wspomnianemu wysłannikowi
towarzyszyły brytyjskie i francuskie okręty wojenne oraz kontyngent żołnierzy,
nieco bardziej zdecydowanych na odzyskanie wyspy, niż miało to miejsce w
przypadku wojsk otomańskich. Ostatecznie stanęło na tym, że wyspę pod swój
protektorat przejmą Brytyjczycy, a wszystkie okręty pirackie zostaną zatopione.
Nie ma to jak nieco jednostronny kompromis.
Twierdza miała odegrać swoją rolę także w kolejnych zrywach
niepodległościowych Kreteńczyków, w tym m.in. w trakcie powstania w roku 1878.
Powstańcom do odbicia twierdzy z rąk Brytyjczyków zabrakło jednak argumentów –
ciężkich i dużego kalibru, czyli po prostu artylerii. Tego samego zabrakło im do przejęcia kontroli
nad wieloma innymi fortecami kluczowymi dla dalszej walki z okupantem, m.in. w
Heraklionie, Rethymnonie czy choćby Kissamos. Nic więc dziwnego, że zryw ten
nie przeszedł przesadnie do historii.
A co dziś oferuje twierdza? Głównie całkiem nieźle zachowane
mury. Poza nimi (a w zasadzie w ich wnętrzu) nie ma prawie nic - pozostałości
dwóch budynków i też w nienajlepszej kondycji. Czy to znaczy, że nie warto
podejmować blisko dwudziestominutowej wspinaczki po dość stromym zboczu? Wręcz
przeciwnie. Nawet jeśli forteczne mury nie zrobią na kimś wrażenia (nam się akurat
podobały), na pewno zrobi to rozciągający się z nich widok. Na pierwszym planie
podziwiać można lazurowo-szafirową zatokę, dokładnie tą, w której cumują statki
przywożące na wyspę turystów. Tak, naprawdę lazurowo-szafirową, a nie
niebiesko-granatową, czy turkusowo-kobaltową (pisząc ten tekst sprawdzałem
listę kolorów dostępną na Wikipedii - poznałem więcej odcieni niebieskiego, niż
do tej pory rozróżniałem kolorów w ogóle; pomijając już odkrycie barw takich
jak palisandrowy, antracytowy czy też umbra).
W oddali z kolei widać nasz kolejny cel - spektakularną lagunę Balos z
jej szerokimi piaszczystymi plażami (A wiecie, że istnieje też kolor… majtkowy?
Proszę uprzejmie – wykorzystywany przez strony internetowe kod szesnastkowy to
#E4BECF J ).
Plaża
Jeśli ktoś jednak bardzo nie chce się wspinać, albo
zwiedzanie twierdzy już zaliczył, może wybrać morze, a konkretnie plażę. Duża
nie jest, a po przypłynięciu statku szybko robi się na niej dość tłoczno. Część
ludzi pędzi zająć miejsce na piasku i jak najszybciej wskoczyć do wody (a
trzeba przyznać, że jest ona wyjątkowo
przejrzysta i błękitna, nawet jak na standardy Krety), część szuka miejsca do
rozbicia namiotu, celem dłuższego biwakowania. Tak, mimo iż teoretycznie rejs
ma charakter jednodniowej wycieczki „tam i z powrotem”, można dogadać się z
załogą tak, że przywozi nas jeden statek, a odbiera następnego dnia inny. Dla
osób posiadających więcej wolnego czasu wydaje się to całkiem fajną opcją,
zwłaszcza, że gdy prom już odpłynie, piękna plaża zostaje, a tłum ludzi znika.
Trzeba tylko pamiętać, aby zabrać ze sobą wszystko, co niezbędne do przeżycia
przez cały planowany okres pobytu (jedzenie i/zwłaszcza wodę), bo na miejscu
zakupów nie zrobimy (chyba, że współkoczujący będą mieli jakieś nadwyżki).
My plażę, mimo jej niewątpliwych uroków, postanowiliśmy sobie
odpuścić (zwłaszcza mając w perspektywie resztę dnia na Balos, gdzie plaż po
horyzont i to wcale nie kiepskich). Wybraliśmy spacer wzdłuż kamienistego
wybrzeża, celem obejrzenia z bliska ostatniej atrakcji wyspy – pordzewiałego
wraku.
Wrak
Wrak wystaje z wody około 10 metrów od brzegu (tyle wyszło
mi na Google Maps J
) i pomimo, że wiele z niego już nie zostało, to na swój ponury sposób wciąż wygląda
spektakularnie. Niczym stalowy szkielet pobudzający wyobraźnię do kreowania
obrazów, jak mógł wyglądać w czasach swojej świetności. Pobudzał wtedy, bo po
powrocie do kraju( i Internetu), udało nam się ustalić nie tylko jak wyglądał,
ale też jaka była jego historia.
Tak więc poznajcie – oto Dimitrios P. Został zwodowany w
1921 roku, jako Pentelikon, w jednej z niemieckich stoczni. Był
trzydziestopięciometrowym statkiem do przewozu towarów różnych. Już wtedy nie
był szczytem osiągnięć technicznych, głównie dzięki swojemu napędowi, który
pozostawiał go w minionej już epoce parostatków. Służył jednak dzielnie przez
wiele lat, pod różnymi imionami, swoim kolejnym właścicielom. Jeden z nich pokusił
się nawet o coś więcej - podarował (wtedy Amfipolisowy) nową maszynownię,
napędzaną silnikiem diesla. W końcu, w 1957 roku, trafił w ręce firmy Saporta &
Peponis i został Dimitriosem P. Przez kolejne lata, pomimo coraz częstszych i
poważniejszych usterek, kursował na
liniach łączących Grecję z północno-afrykańskim wybrzeżem, przewożąc niemal
wszystko. Tak miało być też w styczniu 1968 roku, kiedy załadowany jakże
ambitnym ładunkiem 440 ton cementu, wyruszył z portu Chalkida (żarty żartami,
ale silnie higroskopijny cement jest kłopotliwym ładunkiem nawet na pokładach
nowoczesnych statków, a co dopiero jednostki aspirującej - i to wcale nie
powoli - do miana morskiego „strucla”).
To tyle historii Dimitriosa P. Jeśli jednak chcielibyście
zobaczyć szczątki wspomnianego statku na własne oczy, musicie się śpieszyć. Z
roku na rok, w coraz szybszym tempie postępuje jego niszczenie. Na zdjęciach z
przed kilku lat widoczna jeszcze była, pordzewiała bo pordzewiała, ale mimo
wszystko niemal cała jednostka. W 2015 roku pozostały już tylko stosunkowo
niewielkie fragmenty stalowego kadłuba. Morze bardzo szybko zabiera to, po co
wyciągnęło rękę w 1968 roku.
Po zwiedzaniu wyspy, nastał czas wyruszenia w dalszą część
rejsu. Laguna Balos już na nas czekała (tak jak my na wszystkich którzy
uporczywie ociągali się z powrotem na pokład).
![]() |
Autor: Thomas Breebaart (Panoramio) - zdjęcie przedstawia wrak w roku 2007 - niemal kompletny. Po ośmiu latach pozostało może trzydzieści procent kadłuba. |
Balos
Niespecjalnie lubię opisywać plaże, nawet te, które
regularnie zdobywają szczyty przeróżnych światowych rankingów (a tak właśnie
jest z Balos). Dla mnie, jeżeli nie mieszkają na nich hipisi, nie mają
rdzewiejącego wraku, albo zalewanych przypływem jaskiń, ciągle pozostają
głównie wielką łachą piachu. No ale spróbuję, bo ta łacha piachu, mimo braku
wyżej wymienionych elementów, faktycznie
jest dość spektakularna.
Składa się ona z plaży zasadniczej – ciągnącej się wzdłuż
wybrzeża przez ponad kilometr, oraz głównej atrakcji – piaszczystego jęzora
łączącego brzeg z nieodległą wysepką. Jego wielkość oraz kształt zależą w dużej
mierze od aktualnego poziomu wody (przypływu bądź odpływu). W każdym razie to,
co akurat wystaje, oferuje całkiem przyjemny kawał plaży, zaś to, co pozostaje
pod wodą tworzy… gigantyczny brodzik. Otóż na przestrzeni kilkuset metrów woda
sięga ludziom najwyżej do kolan (istny raj dla dzieci). Wyobraźcie sobie także,
jak musi się nagrzewać tak płytka, stojąca woda w greckim klimacie. Z drugiej,
zachodniej strony jęzora, dla miłośników pływania i sportów wodnych pozostaje
akwen na tyle głęboki, że przybijają tam statki dowożące turystów, mające
prawie 80 metrów długości (informacji o zanurzeniu armator na swojej stronie
internetowej nie podaje).
I tu dochodzimy do sedna sprawy. Plaża ta bez wątpienia jest
piękna (mimo że, nie udało mi się dopatrzeć zapowiadanego różowego piasku, a w
Elafonisi owszem). Pewnie też bym się nią bardziej zachwycił gdybym był poza
sezonem. W sezonie jednak, zwłaszcza w godzinach kursowania wspomnianych
statków, jest ona zwyczajnie zadeptana . W czerwcu jeszcze udało nam się
znaleźć kawałek w miarę ustronnego miejsca, w lipcu i sierpniu może być to
niewykonalne. Ale na to też jest rozwiązanie. Dotarcie własnym środkiem
transportu pozwala nacieszyć się plażą zanim wycieczkowce wyplują na nią setki
wrzeszczących turystów, lub po tym, gdy już połkną ich z powrotem (i jeśli
dotrzemy jeszcze kiedyś na Balos, prawdopodobnie skusimy się na taką właśnie
opcję).
Informacje praktyczne
Na wyspę Gramvousa można dostać się tylko i wyłącznie statkiem.
Wypływają rano z Kissamos, zwykle 10.00 i 10.15 (a dokładnie rozkład i cenę
można sprawdzić tu - www.cretandailycruises.com).
Ważne – wysiąść z autobusu trzeba na przystanku Kissamos Port – jest to kawałek
za samą miejscowością.
Wracając do kwestii zaopatrzenia na samej Gramvousie. Tam
podobno nawet funkcjonuje coś na kształt mini-tawerny, ale akurat podczas
naszego pobytu było zamknięte, nie wiemy w związku z tym, na ile można na nią
(i jej zapasy) liczyć.
Do laguny Balos dotrzeć można dwoma drogami. Wygodniejszą –
statkiem płynącym z portu Kissamos przez
wyspę Gramvousa (wygodniejszą pod warunkiem nie posiadania choroby morskiej),
lub trudniejszą od strony stałego lądu. Czeka was wtedy dojazd do miejscowości
Kaliviani (Kalyvani), a następnie wychodzącą z niej drogą w kierunku parkingu
oddalonego o około dziesięć kilometrów. Warto zaznaczyć, że jest to droga
szutrowa. Zdejmijcie więc nogę z gazu, bo auta z wypożyczalni są oczywiście
ubezpieczone, ale za szkody wyrządzone jazdą po tego typu trasie trzeba zwykle
płacić z własnej kieszeni. Potem już tylko kilkaset metrów marszu dość stromą
ścieżką w dół w kierunku laguny (a wracając – pod górę J ). Plusy takiej drogi? Widok
ze ścieżki. To właśnie z tego miejsca powstaje większość zdjęć
przedstawiających Balos. Kolejny plus – możliwość rozkoszowania się w miarę
pustą plażą (ważne zwłaszcza w szczycie sezonu).
Balos a komunikacja miejska. Od 2016 roku KTEL miał
uruchomić połączenie Chania – Balos. Niestety poza informacjami z internetowych
for, nie mamy żadnych sprawdzonych informacji na ten temat (płynęliśmy statkiem
;) ). Pisząc ten tekst sprawdziłem – na
oficjalnej stronie, w przewodniku dla turystów oferowany jest tylko dojazd do
przystanku Kissamos Port (a to jednak od laguny spory kawałek). Warto jednak
sprawdzać na bieżąco stronę internetową tego przewoźnika.
Komentarze
Prześlij komentarz